środa, 25 maja 2016

Na letnią osośkę

Dzień dobry.

Zbliża się "sezon" letni.
W czerwcu zaczną (lub nie ;)), wchodzić pierwsze "srebra" i mam ochotę zaproponować im coś szczególnego.
Jakiś czas temu kolega po kiju poprosił mnie bym wykonał mu kilka woblerów na trocie, które mają mieć raczej pstrągowe rozmiary- 5- 6 cm.
Myślę, że połów troci latem woblerami małymi to bardzo dobry pomysł. Zwykle poziom wody jest wówczas niski, więc mały wobler dobrze skoreluje się z nim; dla po dwakroć czujnej troci będzie nieodpartym celem (lub nie ;)

Dorobiłem się takiej konstrukcji woblera, która charakteryzuje się bardzo mocnym oporem stawianym w wodzie (niczym trociowa wirówka) bez względu na rozmiar korpusu (no trochę przesadzam), szybkim nurkiem, głęboką pracą, i wąską ale bardzo dużą amplitudą wychyleń "dupki". Dążyłem do podobnego efektu od dawna.
 Tego lata zamierzam kusić trocie wędrowne woblerami łamanymi. Od "zawsze" łamańce pobudzają moją wyobraźnię i wierzę w nie :).

A oto seria moich ulubieńców rocznik 2016. Nie wszystkie są dokończone- filmik uzupełni prezentację przynęt:




































Oto mój pierworodny bezsterowiec. Jeszcze go nie testowałem. Zrobiłem z zamiarem połowu morskiej troci z plaży (18 gram) jednak okazało się że jest za mały i za lekki! Cóż, spróbujemy złowić na niego bolenia lub szczupaka. Jest zrobiony z drewna a korpus ma kształt litery "S", zakładam, że będzie pracował podobnie jak wąska wahadłówka. O wynikach testów poinformuję czym prędzej :)





* * *

              Muzyka trochę nie pasuje do radości, jaką daje polowanie na letnie trocie. Przyznam jednak, że ja najczęściej takiej słucham więc trudno- niech muzyka gra ;)





sobota, 23 stycznia 2016

Wędkarskie archiwum

Blog robi się coraz bardziej wyszukany- przez ten old school  ;).

W tym rozdziale zamieszczam stare, skanowane fotografie, robione jeszcze aparatem klasycznym, który zapisywał obraz na kliszy światłoczułej. 
Zdjęcia te pamiętają czasy, kiedy to Kiederplayer śmigał na ryby z kijem Mikado Winchester 2,7 m, bodaj 20-60 gr, kołowrotkiem Orion 102 made in ZSRR i nieocenioną żyłką na troć D.A.M. Steel Power 0,3 mm, która mogła rozgiąć kotwicę Gamakatsu nr 2 bez żadnego ale...
       Pamiętam jedną z pierwszych troci wędrownych, jaka zawiesiła się na tym zestawie... Była gdzieś połowa września a ja akurat miałem tzw. wolny dzień. 
W okolicach godziny 15.00 ruszyłem nad Słupię, na odcinek, który w późniejszym czasie nazywałem (niewłaściwie), razem z kolegami po kiju, odcinkiem Poniżej Wiaduktu Kolejowego. Nazwa dotyczy mostu położonego w pobliżu ul. Bałtyckiej w Słupsku, w kierunku Ustki. Zbudowany jeszcze w czasach niemieckich. Pod nim płynie rzeka a przez niego ciągną się tory kolejowe prowadzące na wschód, do Gdańska. 
Nie byłem pierwszy...
W II połowie lat 90 Słupia cierpiała na ściek z przetwórni ziemniaków. Nie przeszkadzało to trociom wędrownym być zdrowymi rybami. Troszkę ją zapewne męczył zmasowany atak łowców troci, który niewątpliwie był związany z reklamą rzeki, jaką zafundowały jej periodyki wędkarskie. 
No, dzięki temu Parsęta trochę mogła odsapnąć od własnej kultowości ;).
...Także wbiłem się w krzaki nadsłupiańskie bez wiary w samotność. W istocie ów wrzesień był wybitnie obstawiony amatorami dymiących sprzęgieł kołowrotków. 
Nie minęło 15 minut moich łowów, gdy nagle poczułem kopnięcie. Branie, które dla mnie jest do dziś wzorcowe :). 
Na końcu zestawu miałem miedziane wahadło a'la Mors, zrobione przez kolegę mojego tatusia. Łowiłem na krótkim, prostym odcinku rzeki, z tzw. łoziną na prawym- przeciwległym brzegu i okrytym krzewami po lewej stronie. Rzeka płynęła w tym miejscu niezbyt szybko a miejsce było głębokie. W zasadzie jego moc wynikała z tego, iż stanowiło zakończenie dość rozległego zakrętu- stąd dobrze natleniona i gruba woda. Jednak pod moimi nogami  płynęła leniwie- spowolniona przez krzaki znajdujące się powyżej. Jak później doświadczyłem na własnej skórze dno w okolicach miejsca, gdzie stałem pokrył puszysty muł. Stworzył on półkę przechodzącą w dość gwałtowny spad.
Łowiłem klasycznie- rzut pod łoziny znajdujące się pod przeciwległym brzegiem i zgoda na swobodny dryf wahadła pod mój brzeg. Potem podciąganie blachy metodą zwaną przez sandaczowych łowców piłowaniem- oczywiście bez kontaktu z dnem. To piłowanie odbywało się na wysokości wspomnianego  mulistego spadu. I właśnie w tym miejscu i przy takiej pracy przynęty poczułem coś, co można określić  również strzałem w pysk ;).
         Jak spod ziemi wyłonił się, w zajętej przeze mnie miejscówce, Dziadek od Wirówek- świętej pamięci trociarz, mieszkaniec Słupska, który wspominał czasy, jak to w latach 60 padały Ososie. Nadaliśmy Mu takie "imię" ponieważ łowił na błystki obrotowe, które rzekomo sam robił lub przerabiał kupione w sklepie tak, by pracowały, jak On chciał. Nie wiem jak ten szacowny pan miał naprawdę na imię. W każdym razie dla nas- młodych trociarzy- był  częścią krajobrazu odcinka zwanego przez młode pokolenie "Poniżej Wiaduktu".
Bez pozwolenia wszedł w miejscówkę i zaczął czesać swoim przerobionym obrotem. Prowadził dość jednostajnie i szybko. Już wiedział, że miałem kontakt, bo zanim podjął się poprawiania miejscówki po smarku usłyszał, że wzięła troć :). Troć?! A skąd ja niby wiem, że to troć?! A może to duży szczupak? He? ...Niee, to nie szczupak. To TROĆ! 100 % troć! NIC tak nie bierze, jak srebrniak! 
Nie wiedziałem jak bierze srebrniak ale znałem bodaj wszystkie opisy, artykuły w polskich miesięcznikach wędkarskich, które dotyczyły nie tylko brań ale w ogóle troci wędrownych i sposobów ich łowienia. A mój ulubiony rozdział w sławetnej książce J. Nyka nosił tytuł "Hol" :).
Pan od wirówek skończył obławianie mojej miejscówki i ruszył dalej. Ja tym czasem troszkę ogarnąłem się po tym zdarzeniu i ruszyłem za dziadkiem i innymi wędkarzami. 
Periodyki pisały, że sprawa nie jest stracona. Jeśli szlachcic się nie ukłuł jest jeszcze szansa ,by pokazał, kto tu rządzi :). 
Postanowiłem połowić do zmierzchu i tuż przed tzw. Ciemnym wrócić na Miejsce Prawdy i powtórzyć rytuał.
Doszedłem do tzw. Rur Przy Oczyszczalni Ścieków. Słońce świeciło mi w oczy ale za chwilę miało się schować za horyzontem. Już czas.
Wracałem z niby morsem na agrafce. Jednak nie był to już ten niedawny bohater w miedzianym kolorze- teraz wisiał gdzieś na podwodnej przeszkodzie. Tatusia kolega robił swoje wahadła w trzech kolorach- oprócz miedzianego miałem mosiężne i srebrne blachy. I taką lustrzano- srebrną, lżejszą od poprzedniczki miałem zawieszoną na końcu żyłki.
Na miejscu było już szarawo. Idealnie. 
W sumie nie liczyłem na cud. To miały być rzuty raczej dla świętego spokoju. 
Ale spokój został zakłócony przez nagły pokaz wściekłości. To nawet nie było branie, żadne dupnięcie, chlaśnięcie, szarpnięcie. Pan tego miejsca zdecydował zabrać morsa na szybki spacer po 25 metrowym odcinku rzeki. Ekspresowo odpłynął pod przeciwległy, zakrzaczony łoziną brzeg, ustawił się tuż pod powierzchnią i klasycznie (czytałem o tym :) ) walił szerokim ogonem w powierzchnię wody potęgując opór i zdumienie na mojej twarzy. W jednym momencie zdecydował odwiedzić lewy brzeg rzeki- tym razem zanurkował, być może trąc łbem o dno. Szukał jakiegoś punktu zaczepienia- nadziei na wolność. 
Nad wodą zrobiło się jesiennie... to liście obcięte przez napiętą żyłkę, jeszcze przed chwilą wiszące na zatopionej gałęzi wystającej częściowo z wody, fruwały nad powierzchnią rzeki nadając zdarzeniu dynamiki i dramaturgii. 
Nagle Pan Osoś, jakby zniknął... Straciłem z Nim kontakt za pośrednictwem żyłki- czyżby się urwał?! Trwało to chwilę, gdy zorientowałem się, że ryba jest jeszcze na haku kotwicy tylko płynie w moją stronę. Jeszcze trochę i będzie pod moimi nogami... Piękny, brązowy, około 5 kg samiec troci wędrownej leżał na powierzchni wody-  niemal bez ruchu. Pewnie zniknąłby już teraz w otchłani, gdyby nie więź ze mną- poprzez hak kotwicy wbity w pokrywę skrzelową i żyłkę biegnącą w kierunku moich rąk.
Zew krwi zachęcił mnie do pochylenia nad zdobyczą i próby wyjęcia jej z wody. Na szczęście brak podbieraka i doświadczenia spowodowały błąd, który pozwolił rybie uwolnić się od niechcianego towarzystwa. Chwilowy luz na żyłce wystarczył, by ciężkie wahadło wysunęło się z rozerwanej pokrywy skrzelowej troci i przesunęło na wysokość mojego zaskoczonego wzroku. Instynkt popchnął mnie do kroku naprzód- dość wysoki brzeg i kurzawka pod wodą okazały się być sprzymierzeńcami dzikiej ryby. Muśnięcie palcami grzbietu troci stało się pożegnalnym gestem...
Żałowałem tylko wtedy- potem traktowałem ten pierwszy kontakt z trocią wędrowną jak przypowieść biblijną i tak oceniam go do dziś...

      Dla mnie te zdjęcia są wyjątkowe, odbijają lepszą rzeczywistość. Dla szanownego czytelnika mogą być jałowe- słabej jakości i pobieżne, choć sądzę, że jednak złapie się na "sentymentalną magię". 
Wiadomo, kiedyś było więcej wszystkiego- czasu, ryb i emocji...;)


































































* * *